Wyprawa na Dodekanez, cz. 1.
Planowanie podróży
Na Dodekanez, najbardziej odległy z archipelagów Egejskich, decydujemy się z bardzo prostego powodu: Ryanair uruchomił sezonowe połączenie z wyspą Kos, które pozwala na ogromną oszczędność nie tylko środków, ale przede wszystkim czasu. Standardowa podróż lądem do Pireusu zajęłaby nam co najmniej 24 godziny autem non-stop, plus około 12 godzin na pokładzie promu. A tak wylatujemy z Balic po południu, by wieczorem znaleźć się w letnim gorącu wyspy Kos.
Jak się okazuje na miejscu, Dodekanez jest „łatwy do podróżowania” za sprawą stosunkowo niewielkich odległości pomiędzy wyspami oraz licznych połączeń komunikacyjnych.
Generalnie pomiędzy wyspami archipelagu krąży nieprzerwanie wielki prom Diagoras, należący do kompanii Blue Star Ferries. Stanowi on najtańszą, ale i najbardziej czasochłonną opcję. Przewozi wszystko: pasażerów, samochody osobowe i ciężarowe, autobusy.
Na drugim biegunie plasują się bardzo szybkie (i dwukrotnie droższe) katamarany Dodekanissos Express (Dodekanissos Pride).
Pomiędzy jest całe spektrum lokalnych promów wahadłowych, stateczków i jachtów motorowych, należących do małych firm.
Należy też wspomnieć o komunikacji lotniczej. Wiele wysp Dodekanezu ma niewielkie porty lotnicze, powstałe na miejscu dawnych lotnisk wojskowych. Odlatują z nich niewielkie samoloty obsługiwane przez krajowe linie Aegean (www.aegean.com) i/lub Olympic Air (www.olympicair.com). Lotniska znajdują się m.in. na wyspach: Rodos, Kos, Kalimnos, Leros.
W planowaniu podróży pomagają nam strony armatorów: www.12ne.gr, www.bluestarferries.gr.
Za cel obieramy północną część archipelagu, a więc wyspy położone na północ od Kos: Kalimnos, Patmos, Leros, Lipsi – oraz Nissiros, która co prawda leży trochę na południe, ale od dawna figuruje na mojej liście marzeń.
Nasza podróż zacznie się na lotnisku w Balicach, skąd samolot linii Ryanair zabierze nas na wyspę Kos. Po obejrzeniu wyspy mamy zamiar wsiąść na statek w porcie Kos i popłynąć na Patmos, położoną najdalej na północ wyspę Dodekanezu. Z Patmos popłyniemy na Lipsi, z niej na Leros. Z Leros przeprawimy się na Kalimnos, z Kalimnos na Nissiros, stamtąd z powrotem na Kos, skąd odlatuje nasz samolot do Polski.
Patmos: widok na Chorę i port Skala ze szczytu Profitis Ilias |
Patmos: widok na wschodnie wybrzeże. Na horyzoncie wyspa Lipsi |
Patmos: zatoka Grikos |
Lipsi z wysepkami Voreia Aspronisia |
Lipsi z okolicznymi wysepkami |
Dodekanez: miriady maleńkich wysepek |
Dlaczego Kos?
Po pierwsze, nie mamy innego wyjścia, ponieważ nasz samolot ląduje na
lotnisku Diagoras na tej wyspie. Po drugie stolica wyspy, miasto Kos, należy do
najładniejszych i najciekawszych miejscowości Dodekanezu, toteż mamy zamiar
dokładniej się jej przyjrzeć. Po trzecie jest tu kilka pięknych plaż i małych
przystani, jakie lubimy. Dalej są tylko minusy, z których najpoważniejszym jest
bujny rozkwit masowej turystyki. Pocieszamy się tym, że wyspa jest na tyle
duża, iż musiała zachować jakieś bardziej autentyczne, spokojniejsze zakątki.
Oswajanie Kos
Na lotnisku Diagoras lądujemy o 21. Po wyjściu z terminalu okazuje się,
że tuż obok jest przystanek autobusów, kursujących na zachodni (do Kos) i na
wschodni (do Kefalos) kraniec wyspy. Decydujemy się na pierwszą opcję, gdyż
mamy zamiar dostać się do jednego z kameralnych kurortów północnego wybrzeża. Nasz
pierwszy kontakt z wyspą potwierdza czarne przypuszczenia – jeszcze w samolocie
natykamy się na hałaśliwą, wulgarną ekipę rodaków, po których na pokładzie
zostaje kilka butelek po wódce. Później mamy wątpliwe szczęście spotkać ich w
lokalnym autobusie, który kursuje z lotniska w kierunku stolicy wyspy (3€/os.).
Kiedy wysiadają jeden przystanek przed nami, czujemy ulgę pomieszaną z
niepokojem, powodowanym możliwością ponownego spotkania.
Początkowo mamy zamiar wysiąść w Mastichari, jednak wioska pogrążona w
ciemnościach nie rokuje łatwego znalezienia noclegu. W ciemnościach wysiadamy w
Tigaki, kameralnym kurorcie o wyjątkowo szerokiej piaszczystej plaży. Autobus
wyrzuca nas dosłownie przed tarasem hotelu Sunny Days (50€/2 doby), który
okazuje się całkiem przyzwoitym rozwiązaniem. Przemiła właścicielka prowadzi
nas do przestronnego dwupokojowego, klimatyzowanego studia z kuchnią i dwoma
balkonami. Kiedy budzimy się rano zauważamy, że jesteśmy jakieś 400 m od morza
(w nocy nic nie było widać), a z balkonu, na którym jemy śniadanie, rozciąga
się widok na pola i szuwary wokół słonego jeziora Alikes. Wyruszamy do budzącej
się ze snu wioski: w piekarni kupujemy pełnoziarnisty chleb, na malutkim
straganie koło hotelu – warzywa i jajka od sympatycznej pary staruszków, którzy
sprzedają płody z własnego ogródka. Najwcześniej, jak to możliwe (czyli o 9.15)
wypożyczamy auto (30€ plus 15€ paliwo) w pobliskiej wypożyczalni. Pomocny
właściciel „oswaja” nam wyspę, rysując na mapie optymalną trasę zwiedzania
(uwzględniającą wędrówkę słońca po niebie).
Kos- w drodze do Asklepiejonu. Na drugim planie słone jezioro Alikies, dalej wyspy Pserimos i Kalimnos |
Wokół Kos
Najpierw wstępujemy do Mastichari – na przystań, skąd kilka razy w
ciągu dnia odpływa prom samochodowy w najkrótszą trasę na Kalimnos (5€).
Zauważamy, że wioska jest bezpretensjonalnym kurortem z szeroką piaszczystą
plażą. Następnie jedziemy do Pawiego Lasu, który jest lokalnie znaną atrakcją,
nie wymienianą w przewodnikach (może to i dobrze). Z Mastichari trzeba jechać
drogą w kierunku Kefalos; po objechaniu terenów lotniska od głównej drogi
odchodzi trakt z małą tabliczką: Pagonia (po grecku: pawie – παγώνια).
Pawi las |
Samica z młodymi pawiami |
Samiec pozuje z wyraźnym zadowoleniem |
Po ok.
10 minutach zaczyna się las sosnowy z piaszczystym podłożem i licznymi jarami,
do złudzenia przypominający lasy nad zachodnim Bałtykiem. Pozostawiamy auto na parkingu.
Pawie nie dają długo na siebie czekać, zresztą przez cały czas sygnalizują
swoją obecność przeciągłymi jękami. Widzimy kilkanaście samic z gromadkami
młodych, a także dorosłe samce, które z lubością puszą się w obiektywach aparatów
licznych turystów (głównie rosyjsko- i polskojęzycznych). W lesie żyje ponoć ponad
200 pawi.
Za Pawim Lasem zaczynają się bardziej dzikie tereny wyspy, których
białe wąwozy, żyzne gleby i niezwykłe ukształtowanie powierzchni jednoznacznie
zdradzają wulkaniczne pochodzenie. Pod tym względem zachodni kraniec Kos
wykazuje pokrewieństwo z pobliskimi wulkanicznymi wyspami Nisiros i Giali.
Kos - krajobraz zachodniego interioru |
Niespełna 10 km za Pawim Lasem droga zbiega z interioru na
południowo-zachodnie wybrzeże, w kierunku Zatoki Kefalos. Jest to długa,
zaciszna zatoka, oblamowana plażami (nie tak szerokimi, jak te na północnym
wybrzeżu), otoczona spokojnymi, dość kameralnymi kurortami od Kamari po Kambos.
W Kambos na cypelku pomiędzy dwiema plażami tkwią ruiny wczesnochrześcijańskiej
bazyliki Agios Stefanos. Naprzeciw ruin z płytkiego morza wyłania się wysepka
Kastri z biało-niebieskim kościółkiem św. Szczepana. Niektórzy dopływają do
niej z plaży. Kamari wywiera na nas przyjazne wrażenie – bezpretensjonalne,
wyluzowane, zasiedlone przez międzynarodowy tłumek miłośników spokoju. Jak się
później okaże – znajdziemy tu jedne z najbardziej urokliwych kwater na
Dodekanezie.
Ruiny bazyliki Agios Stefanos |
...z popularną plażą w tle |
Wracamy w kierunku Kardameny, największego ośrodka wakacyjnego wyspy. Jego ciasna, pozbawiona charakteru zabudowa, tłumna przystań statków wycieczkowych na Nisiros a także hałaśliwa, młodociana, nietrzeźwa anglosaska klientela wymieszana z rosyjskim żywiołem sprawiają, że czym prędzej żegnamy to miejsce. Kierujemy się na północ, na stoki masywu Dikio (843 m n.p.m.), omijając niestety szerokim łukiem świetnie zachowaną wenecką twierdzę obok wioski Antimachia. Cóż, zajrzymy tam następnym razem.
Górskie wioski: Pili, Lagoudi, Asfendiou, a szczególnie Zia, głęboko nas rozczarowują. Wśród standardowej współczesnej zabudowy trudno znaleźć genius loci...
Pili zbiega zabudową po zboczu; przy wijącej się głównej drodze wioski stoi kilka kościołów. Drogowskazy w górnej części zabudowy kierują ku Paleo Pili – opuszczonej poprzedniczce dzisiejszego Pili, schowanego wśród skał na tyłach bizantyjskiego zamku. Postanawiamy tam dotrzeć, co wcale nie okazuje się łatwe, gdyż na skrzyżowaniach brak drogowskazów. W końcu zrezygnowani, z górskiej drogi w kierunku Lagoudi dostrzegamy ruiny zamku. Czym prędzej zjeżdżamy w boczny trakt, który doprowadza nas do małego parkingu u podnóża dłuuugich kamiennych stopni, które pną się do murów od strony północnej. Na szczycie okazuje się, że od zachodu jest łatwiejsza ścieżka (można tam dojechać z Pili, drogą koło kościoła Agios Georgios). W skalistych dolinkach i w porośniętych sosnami nieckach na tyłach zamku przycupnęły opuszczone domostwa Starego Pili. Wszędzie rośnie pełno ziół. Z murów twierdzy rozpościerają się widoki na północne wybrzeże z białą plamą jeziora Alikes koło Tigaki. Za pasem morza piętrzą się góry wyspy Kalimnos.
Zia, polecana przez tubylców jako najładniejsza wioska górska Kos, okazuje się skomercjalizowana do granic wytrzymałości (przy głównej drodze w dolnej części stoją dziesiątki straganów z pamiątkami). Tutejsze tawerny reklamują się jako tradycyjne, a ich atutem mają być bajeczne zachody słońca oglądane z tarasów... Z całą pewnością jest tu mnóstwo turystów. W menu, oprócz turystycznej klasyki, można natrafić na potrawy z koźliny i jagnięciny. Jedynie w górnej, starej części zachowały się wąskie uliczki i tradycyjne domostwa.
Przy starym orzechu nieopodal przystanku autobusowego bierze początek
pieszy szlak (oznakowany przy kościele tabliczką „Way to the Mountain”) na
Dikteos (843 m n.p.m.) – najwyższy szczyt wyspy.
Górska trasa z wioski liczy 7 km długości (i 560 m deniwelacji) i
zajmuje ok. 4 godz. w obie strony. Mniej więcej do połowy drogi idzie się przez
pachnący las sosnowy. Po osiągnięciu szczytowej grani szlak robi się
bezdrzewny; miejsce lasu zajmują szerokie widoki na południowy brzeg z
Kardameną w dole. Wierzchołek Dikteos znaczy biała kapliczka. Z tego miejsca
można podziwiać oszałamiające (przy przejrzystym powietrzu) widoki na całą Kos
a także na okoliczne wyspy i wąski płw. Resadiye w Turcji.
Serpentyny o dobrej nawierzchni wyrzucają nas prosto pod ruinami
Asklepejonu (wt.-nd. 8.00-15.00; 3€), 4 km od centrum stolicy wyspy. Okolony
sosnami i cyprysami teren archeologiczny stoi na kilku poziomach – kilka
doryckich kolumn na najwyższym znaczy miejsce, gdzie w III w. p.n.e. zbudowano
świątynię Asklepiosa będącą zarazem najznamienitszym z 300 ośrodków
leczniczo-sanatoryjnych starożytnej Grecji. W muzeum archeologicznym w mieście
Kos można obejrzeć pastelową mozaikę pochodzącą z tego miejsca, która
przedstawia przybycie Asklepiosa na wyspę (wita go m.in. Hipokrates,
najsłynniejszy lekarz starożytności, który założył na Kos jeden ze swoich
ośrodków leczniczych). Na środkowym tarasie stoją szczątki najstarszych
budynków, wśród nich ołtarz ofiarny. Na najniższym poziomie są szczątki
budynków recepcyjnych. Asklepejon zrujnowany podczas trzęsienia ziemi, został
pogrzebany na wieki. Na światło dzienne wydobył go przed stu laty zespół
archeologów niemieckich Rudolfa Herzoga.
Z Asklepejonu jedziemy do Kos. Zostawiamy auto na parkingu na obrzeżach
centrum, w pobliżu wykopalisk, na osi głównego deptaku, aby powłóczyć się
trochę po uroczej, starannie odrestaurowanej starówce i – nieodwołalnie – kupić bilet na prom – najlepiej na jutro
rano.
Miasto Kos jest faktycznie bardzo urodziwe, aczkolwiek w realu okazuje
się znacznie bardziej kameralne niż na fotografiach. Już przy wjeździe od
strony Tigaki zza zabudowy wyłaniają się antyczne ruiny.
Miasto Kos: Agora |
Port Kos |
Miasto Kos: meczet Defterdar na placu Eleftherias |
Kos: modernistyczna hala targowa z czasów włoskich |
Dzień ma się ku wieczorowi. Zgodnie z radą pana z wypożyczalni, udajemy
się na plażę Thermes, przy której tryska źródło termalne. Musimy przejechać
przez centrum stolicy, przez słynną Aleję Palmową (Finikia), a dalej na wschód,
drogą wzdłuż konglomeratów hoteli i pensjonatów Paradisi i Psalidi.
Ku naszemu zaskoczeniu, parking przy plaży Thermes znajduje się wysoko
na klifie, z którego trzeba zejść (ok. 20 min) szutrowymi serpentynami. Przy
parkingu można wynająć muła i na jego grzbiecie pokonać kilkaset metrów do
plaży. Niektórzy zjeżdżają autem po szutrowej drodze, i też nic się nie dzieje.
Termalna plaża jest serią żwirowych zatoczek wciętych w pionowe skały. W pewnym
miejscu ze skały tryska ciepłe źródło, którego woda spływa do kamiennego zastawu
w płytkim przy brzegu morzu. W ten sposób woda morska staje się przyjemnie
ciepła. W bajorku jest tak tłoczno, że nie decydujemy się na kąpiel.
Późnym wieczorem oddajemy auto, spacerujemy trochę po Tigaki.
Nazajutrz punktualnie o 9:20 autobus zabiera nas do Kos (2€; 40
min.). Z terminalu, zlokalizowanego na
skraju Starego Miasta, maszerujemy żwawo do portu, mijając po drodze imponujące
ruiny twierdzy Joannitów, otoczonej podwójnym murem i fosą. Punktualnie o 11:00
na pokładzie katamaranu Dodekanissos Pride (14,5€) opuszczamy wyspę. Zamierzamy
udać się na Kalimnos (45 min), jednak po drodze zmieniamy plany i płyniemy na
Patmos (2 ½ godz.).
Patmos
Dlaczego Patmos?
Byłam na Patmos już kilka razy, jednak pobyt tutaj ograniczał się do
klasztoru obronnego, Groty Apokalipsy i okolic portu Skala. Każda wizyta
pozostawiała głęboki niedosyt i nieprzepartą chęć, by powrócić na wyspę i mieć
dość czasu, aby nacieszyć się jej pięknem. Jak większość wysp Dodekanezu,
Patmos ma nieprawdopodobnie urozmaiconą linię brzegową o licznych uroczych
zatoczkach, w których kryje się wiele dzikich plaż.
Ma też swojego „profitisa” – najwyższy szczyt, z którego rozpościerają się urzekające widoki.
Tym, co ją wyróżnia, jest spora liczba klasztorów i kościółków (ktoś naliczył ich ponad 200) oraz niezwykła atmosfera bezpretensjonalnej szlachetności. Ze względu na sławę drugiego najliczniej odwiedzanego miejsca pielgrzymkowego wysp egejskich zachowała sporo staroświeckiego czaru i autentyzmu. Mimo popularności nie została zniszczona przez masową turystykę – obok przytulnych pensjonatów i pokoi do wynajęcia są tu luksusowe hotele, jednak nie narzucają się swoją obecnością. Reasumując, Patmos stanowi szczęśliwe połączenie autentycznej wyspy i cywilizowanego kurortu. Docenił ją również komitet UNESCO, wpisując w 1999 r. na Listę Światowego Dziedzictwa.
Ma też swojego „profitisa” – najwyższy szczyt, z którego rozpościerają się urzekające widoki.
Tym, co ją wyróżnia, jest spora liczba klasztorów i kościółków (ktoś naliczył ich ponad 200) oraz niezwykła atmosfera bezpretensjonalnej szlachetności. Ze względu na sławę drugiego najliczniej odwiedzanego miejsca pielgrzymkowego wysp egejskich zachowała sporo staroświeckiego czaru i autentyzmu. Mimo popularności nie została zniszczona przez masową turystykę – obok przytulnych pensjonatów i pokoi do wynajęcia są tu luksusowe hotele, jednak nie narzucają się swoją obecnością. Reasumując, Patmos stanowi szczęśliwe połączenie autentycznej wyspy i cywilizowanego kurortu. Docenił ją również komitet UNESCO, wpisując w 1999 r. na Listę Światowego Dziedzictwa.
Oswajanie Patmos
Patmos, najdalej na północ wysunięta wyspa Dodekanezu, ma zaledwie 34
km kw. powierzchni i 25 km maksymalnej długości. Zamieszkuje ją niecałe 3 tys.
osób.
O 13:30 cumujemy w porcie Skala – głównej (i jedynej) przystani na
wyspie. Ponieważ mamy pewne kłopoty ze zdobyciem auta (w wypożyczalniach przy
porcie zabrakło „opcji ekonomicznej”), postanawiamy pojeździć po wyspie
autobusem (2,7€), w nadziei znalezienia jakiegoś urokliwego miejsca do
zamieszkania. Autobus wiezie nas na północny kraniec wyspy, gdzie teoretycznie
są dwie możliwości noclegowe: Vaja i Kambos. Żadne jednak z tych miejsc nie
przypada nam do gustu (są to malutkie osady o niezbyt ciekawych plażach, z dość
ograniczoną ofertą noclegową), w związku z tym pozwalamy, aby Geniusz Podróży
prowadził nas dalej. Wracając tym samym autobusem do portu Skala dostrzegamy
dwie wypożyczalnie na obrzeżach miasteczka. W obu stoją śliczne małe autka.
Wysiadamy czym prędzej i bierzemy jakąś pandę za 30 €/dobę.
Udajemy się na południe Patmos, do jej największego kurortu – Grikos, który okazuje się spokojną, niezbyt dużą wioską nad wielką zatoką. Miejsc noclegowych w bród, od eleganckich hoteli w stylu białego minimalu po domatia w zielonych ogródkach i malutkie domki wmurowane w skały nad samym morzem. Mamy zamiar zamieszkać w pięknym, niezwykłym miejscu. I oto staje się. Przy cienistym bielonym zaułku jedną przecznicę od morza stoi dom z kołatką przy drzwiach. Wchodzimy do holu, który przypomina wnętrze starego wiatraka, z mnóstwem dywanów, poduszek, starych sprzętów. W recepcji nikogo nie ma. Nikt nie odpowiada na wołanie. Wyciągam więc komórkę i wybieram numer z wizytówki. Z wnętrza domu wychodzi Pani z telefonem w dłoni... Pasuje do tego domu: delikatna, starsza dama o melodyjnym głosie i pięknym uśmiechu. Z dumą pokazuje nam swój hotelik. Co prawda w pokojach brak aneksu kuchennego (a na wiekowych, miękkich łożach trudno spać, jak się później okazuje), jednak my i tak już jesteśmy kupieni. Zostajemy na parę dni (35€ za pokój ze śniadaniem). Hotel ma wielki atut w postaci cienistego tarasu na dachu, na którym Pani z czułością serwuje gościom domowe śniadania (z chrupiącymi rogalikami i własnoręcznie wykonanymi powidłami ze skórki pomarańczy, które cudownie komponują się z jogurtem...). Po śniadaniu taras staje się azylem, czytelnią, salonem – słowem goście lubią spędzać tu czas, spoglądając ponad dachami na morze.
Udajemy się na południe Patmos, do jej największego kurortu – Grikos, który okazuje się spokojną, niezbyt dużą wioską nad wielką zatoką. Miejsc noclegowych w bród, od eleganckich hoteli w stylu białego minimalu po domatia w zielonych ogródkach i malutkie domki wmurowane w skały nad samym morzem. Mamy zamiar zamieszkać w pięknym, niezwykłym miejscu. I oto staje się. Przy cienistym bielonym zaułku jedną przecznicę od morza stoi dom z kołatką przy drzwiach. Wchodzimy do holu, który przypomina wnętrze starego wiatraka, z mnóstwem dywanów, poduszek, starych sprzętów. W recepcji nikogo nie ma. Nikt nie odpowiada na wołanie. Wyciągam więc komórkę i wybieram numer z wizytówki. Z wnętrza domu wychodzi Pani z telefonem w dłoni... Pasuje do tego domu: delikatna, starsza dama o melodyjnym głosie i pięknym uśmiechu. Z dumą pokazuje nam swój hotelik. Co prawda w pokojach brak aneksu kuchennego (a na wiekowych, miękkich łożach trudno spać, jak się później okazuje), jednak my i tak już jesteśmy kupieni. Zostajemy na parę dni (35€ za pokój ze śniadaniem). Hotel ma wielki atut w postaci cienistego tarasu na dachu, na którym Pani z czułością serwuje gościom domowe śniadania (z chrupiącymi rogalikami i własnoręcznie wykonanymi powidłami ze skórki pomarańczy, które cudownie komponują się z jogurtem...). Po śniadaniu taras staje się azylem, czytelnią, salonem – słowem goście lubią spędzać tu czas, spoglądając ponad dachami na morze.
Wokół Patmos
Następnego dnia po śniadaniu wyruszamy na objazd wyspy. Zaczynamy oczywiście
od najwyższego szczytu, zwanego, jak należy, Profitis Ilias (269 m n.p.m.),
który jak zwykle wyszukał mój małżonek, razem z prowadzącą doń drogą. Wyjeżdżamy
autem po wąziutkiej drodze (którą Andrzej jakimś cudem zauważa przy głównej
szosie z Chory w kierunku Diakofti). Na szczycie jest maleńka, bielona wapnem
pustelnia z II poł. XVIII w. Szerokie widoki na całą wyspę i okoliczne wysepki
dosłownie zapierają dech w piersiach.
Nie możemy stąd odejść, toteż spędzamy na szczycie dobrą godzinę.
Nie możemy stąd odejść, toteż spędzamy na szczycie dobrą godzinę.
Następnie jedziemy na południowy kraniec Patmos, tak daleko, jak tylko
pozwala droga. Po drodze zatrzymujemy się przy białej kapliczce na wzgórzu, aby
uczynić zadość tradycji składania na wyspie przysięgi małżeńskiej (Patmos
reklamowana jest jako romantyczne miejsce zawierania związku małżeńskiego,
podobnie jak kilka innych wysp greckich, na które przyjeżdżają młode pary z
całego świata, a zwłaszcza z Azji).
My wybieramy najskromniejszą z białych kapliczek, odnawiamy naszą przysięgę i oznajmiamy ten fakt przy pomocy sygnaturki (którą słyszą tylko kozy w pobliskiej zagrodzie)...
My wybieramy najskromniejszą z białych kapliczek, odnawiamy naszą przysięgę i oznajmiamy ten fakt przy pomocy sygnaturki (którą słyszą tylko kozy w pobliskiej zagrodzie)...
Przy drodze do Diakofti mijamy parę półdzikich zatoczek z plażami,
m.in. zat. Stawros. Najpiękniejsza w tej okolicy (i na całej wyspie) plaża
Psilli Ammos, na południowo-zachodnim cyplu wyspy, dostępna jest pieszo (lub
łódką). Piaszczysta zatoczkę okalają porośnięte fryganą wzgórza; ze złotego
piasku wyrastają drzewa, dające cenny cień.
W drodze na północ wyspy trafiamy do otoczonego murem klasztoru Evangelismou
„Mitros Igapimenou” (Zwiastowania), założonego w 1613 r., którego masywna
sylweta kryje się w dolinie w cieniu Chory. Niestety, furta jest zamknięta z
powodu sjesty.
Przejeżdżamy u stóp wiatraków, stojących rządkiem przy wjeździe do
Chory. Z tego miejsca roztacza się kolejna urokliwa panorama wyspy, toteż
Andrzej nie może powstrzymać się od wykonania kilku zdjęć...
Zjeżdżamy do portu Skala, robimy zakupy w markecie nieopodal portu (z przyjemnością znajduję na półce jogurt z koziego mleka – pierwszy raz w Grecji, zwykle kupuję owczy). Wąziutką drogą zjeżdżamy w kierunku zat. Chochlakas, opiewanej w folderach, jednak niestety, urok tamtejszej plaży psuje silny wiatr i całe sterty wodorostów wyrzuconych przez morze.
Na północnym wybrzeżu zat. Chochlakas kryje się jedyny teren archeologiczny wyspy – Kasteli, do którego prowadzi oznakowany bity trakt. W starożytności był tu akropol – do dziś zachowały się szczątki fortyfikacji z czarnego kamienia. Baszty w murach stanowią pamiątkę budownictwa hellenistycznego z III w. p.n.e. Na terenie akropolu stała świątynia dedykowana Apollinowi.
Zjeżdżamy do portu Skala, robimy zakupy w markecie nieopodal portu (z przyjemnością znajduję na półce jogurt z koziego mleka – pierwszy raz w Grecji, zwykle kupuję owczy). Wąziutką drogą zjeżdżamy w kierunku zat. Chochlakas, opiewanej w folderach, jednak niestety, urok tamtejszej plaży psuje silny wiatr i całe sterty wodorostów wyrzuconych przez morze.
Port Skala |
Na północnym wybrzeżu zat. Chochlakas kryje się jedyny teren archeologiczny wyspy – Kasteli, do którego prowadzi oznakowany bity trakt. W starożytności był tu akropol – do dziś zachowały się szczątki fortyfikacji z czarnego kamienia. Baszty w murach stanowią pamiątkę budownictwa hellenistycznego z III w. p.n.e. Na terenie akropolu stała świątynia dedykowana Apollinowi.
Dalej na północ droga pnie się w górę; z wysokości rozpościerają się
śliczne widoki na wysepkę Agia Thekla i zat. Agriolivadi z nielicznymi białymi
zabudowaniami.
Za Kampos, największą osadą na północy Patmos, droga rozwidla się w
trzech kierunkach: na zachód bite trakty prowadzą w kierunku zatoczek (z
dzikimi plażami): Lefkes i Livadi Kalogiron, na północ, przez osadę Christos,
wąziutka droga asfaltowa wiedzie do zat. Lambi. Najdłuższy odcinek, na wschód,
to nowa asfaltowa droga w kierunku latarni morskiej Geranou. Prowadzi ona przez
dzikie tereny porośnięte głównie fryganą, poprzecinane poletkami i osadami
liczącymi po parę domostw. Z prawej strony rozpościerają się oszałamiające
widoki na zatoczki (Vagia, Didimes, Livadi, Geranos) i wysepki Kentronisi i
Agios Giorgios. Niestety, droga jest jeszcze nie ukończona, toteż musimy
zawrócić, nie dotarłszy do latarni morskiej.
Jedziemy na północne wybrzeże, by odpocząć na niezwykłej plaży Lampi,
pokrytej gładkimi barwnymi kamyczkami. Przy drodze na plażę natrafiamy na jedną
z ciekawostek przyrodniczych Patmos, jaką jest las poziomkowców (gr. Koumaro) –
ponoć jeden z trzech w całej Grecji. Poziomkowiec (zwany też chruściną
jagodną), to niewysokie drzewo o żółtawej korze i lśniących wiecznie zielonych
liściach. Jego nazwa pochodzi od owoców – czerwonych, okrągłych,
przypominających poziomki. Są one bardzo słodkie, troszkę mdławe. Grecy
potrafią z nich pędzić mocne tsipouro
koumarou (poziomkowce rosną też w masywie Olimpu – 1 l tsipouro koumarou
kosztuje tam 35 €).
Przy wejściu na plażę Lambi jest kuriozalna tablica, zakazująca...
wynoszenia kamyków. Za chwilę przestaje mnie ona jednak dziwić – kamyki są tak
kolorowe i piękne, że sama mam ochotę zabrać cały wór do domu... Na plaży
działa tawerna rybna z błękitnymi stolikami, w której serwują świeże ryby i thalassina. Opalamy się i kąpiemy w
chłodnym, wzburzonym morzu.
Po południu, po obejrzeniu wszystkich dostępnych plaż i zatoczek,
wracamy do hotelu.
Wieczorem udajemy się na długi spacer wzdłuż zatoki Grikos. Za
wszystkimi hotelikami i tawernami zauważamy farmę w szczerym polu,
specjalizującą się w uprawach organicznych. Serce rośnie.
Dnem wyschniętego słonego jeziorka dochodzimy do owianej legendami
skały Kalikatsou. Jest to malowniczy cypelek oddzielający plaże Grikos i Petra
(ta ostatnia żwirowa, zgodnie z nazwą). Podobno w przeszłości skała była
schronieniem dla pustelników, którzy wykuli schodki, cysterny na wodę,
schronienia.
Wieczorem idziemy na romantyczną kolację do jednej z tawern przy plaży
Grikos. Kalmary i ryba z grilla smakują znakomicie.
Nazajutrz oddajemy samochód w porcie Skala, po czym, z naszym
zaprzyjaźnionym kierowcą jedynego na wyspie autobusu, który krąży po krętych
drogach wyspy, wyjeżdżamy do Chory. Nadszedł czas, aby wspiąć się do słynnego
na cały Dodekanez klasztoru obronnego św. Jana Ewangelisty, a następnie
powałęsać po białych zaułkach jednej z najpiękniejszych osad Dodekanezu.
Klasztor św. Jana Ewangelisty, zwany po prostu Iera Moni Patmou,
odwiedziłam już trzykrotnie (przy okazji rejsów do Ziemi Świętej, jakie miałam
przyjemność obsługiwać przed kilkunastoma laty...), jednak bardzo chciałam pokazać
go Andrzejowi. A tu okazał się zamknięty. Nasz Geniusz Podróży czuwa jednak jak
zwykle – odźwierny informuje nas, że w
środku jest jakaś ważna delegacja rosyjska, więc i nas może wpuścić. Ale tylko
na chwilę.
Monastyr góruje nad Chorą i całą wyspą. Jego 15-metrowe szare,
pochodzące z XIII w. mury chroniły mnichów i ludność w razie najazdów piratów
(którzy porywali wyspiarzy i sprzedawali na targach niewolników w całej Europie
do XVIII w.).
Jedną z dwu furtek w kamiennym murze wchodzimy na dziedziniec
klasztorny. Wszędzie panuje pustka i cisza. Wkraczamy do mrocznego katholikonu, w którym na chwilę
zaświecono światła, aby dostojna rosyjska delegacja (parę osób duchownych, parę
świeckich) mogła obejrzeć cenne malowidła i słynny rzeźbiony ikonostas z 1820
r. W kaplicy św. Christodulosa po prawej stronie ołtarza jeden z zakonników
pokazuje nam święte relikwie, m.in. czaszkę św. Tomasza Apostoła, oraz
relikwiarze św. Szczepana, św. Panteleimona, św. Jakuba i innych.
Przy klasztorze działa niezwykle bogate muzeum sakralne, w którym przechowywane są bezcenne artefakty w postaci starych ikon, srebrnych i złotych przedmiotów liturgicznych, tkanin haftowanych złotem i srebrem. Biblioteka klasztorna kryje księgi i dokumenty, na czele ze złotą bullą, w której cesarz Aleksy Komnen przekazał wyspę św. Chrystodulosowi w 1088 r. W bibliotece klasztornej przechowywano m.in. rękopis Dialogów Platona, który zniknął tajemniczo w 1800 r., aby pojawić się w zbiorach Uniwersytetu Oxford. Na koniec zwiedzania udaje nam się wspiąć na „primachiolię” – wieżyczkę z sygnaturką klasztorną. Z tego miejsca można ponoć zobaczyć najpiękniejszy wschód słońca na wyspie. A także z Agios Dimitrios w Vagia.
Przy klasztorze działa niezwykle bogate muzeum sakralne, w którym przechowywane są bezcenne artefakty w postaci starych ikon, srebrnych i złotych przedmiotów liturgicznych, tkanin haftowanych złotem i srebrem. Biblioteka klasztorna kryje księgi i dokumenty, na czele ze złotą bullą, w której cesarz Aleksy Komnen przekazał wyspę św. Chrystodulosowi w 1088 r. W bibliotece klasztornej przechowywano m.in. rękopis Dialogów Platona, który zniknął tajemniczo w 1800 r., aby pojawić się w zbiorach Uniwersytetu Oxford. Na koniec zwiedzania udaje nam się wspiąć na „primachiolię” – wieżyczkę z sygnaturką klasztorną. Z tego miejsca można ponoć zobaczyć najpiękniejszy wschód słońca na wyspie. A także z Agios Dimitrios w Vagia.
Gdy już zamyka się za naszymi plecami klasztorna furta, chcemy kontynuować podróż w czasie. Zagłębiamy się w białe zaułki starej Chory. Co ciekawe, kiedy Chrystodulos przybył na wyspę, przywiózł ze sobą jedynie kilku mnichów oraz osadników z Krety i Azji Mniejszej, bez kobiet i dzieci. Wraz z rozwojem monastyru okazało się, że misi potrzebują wielu robotników rolnych, a stałe osadnictwo bez kobiet nie jest możliwe. Wobec tego Chrystodulos zaprosił na wyspę rodziny, które miały osiedlać się z dala od klasztoru. Dopiero w obliczu zagrożenia najazdami piratów ludność otrzymała pozwolenie na zbudowanie domostw w pobliżu murów obronnych klasztoru – i tak powstała Chora. Ciszę, magię i urok tego miejsca trudno oddać słowami, dość powiedzieć, że panuje tu jakaś niezwykła aura, a widoki, roztaczające się z maleńkich tarasów na dachach, z mikroskopijnych ogródków (czy z tarasu tawerny To Balkoni), zapierają dech w piersiach. Mamy szczęście – uliczki Chory są puste, a ich ciszę w porze sjesty zakłócają tylko miałknięcia wszechobecnych kotów.
Zabudowa z uliczkami kręci się wokół murów klasztornych. Idziemy
całkiem „po omacku” aż w końcu wychodzimy na główną szosę do Skali. Z radością
odkrywamy kamienną ścieżkę, monopati,
która wije się wśród cyprysów i innych drzew równolegle do szosy, zahaczając o
Grotę Apokalipsy. Ale od początku.
Najniezwyklejszym miejscem na wyspie jest biały klasztor (bodaj św. Anny) na skarpie poniżej Chory, w którego podziemiach kryje się Święta Grota Apokalipsy (Iero Spilio tis Apokalipsis). W 95 r. n.e. na Patmos (która była wtedy wyspą banitów) przybył ukochany uczeń Chrystusa, św. Jan Ewangelista, skazany na banicję przez cesarza Domicjana. Sędziwy już wtedy apostoł osiedlił się w jaskini na zboczu pomiędzy dzisiejszą Skalą a Chorą. Prawdopodobnie podczas trzęsienia ziemi ujrzał, jak strop groty pękł na trzy części (pęknięcie widoczne do dzisiaj) i doznał Objawienia, pod wpływem którego stworzył proroczą wizję Apokalipsy. Z dziedzińca klasztornego 43 schody prowadzą do kaplicy w Grocie. Po prawej stronie ikonostasu ogrodzono miejsce, gdzie według legendy spoczywał św. Jan dyktując Apokalipsę swojemu uczniowi, Prochorosowi. Obłożone złocistą blachą wgłębienie w skale to ponoć „podłokietnik” Ewangelisty. W grocie panuje niesamowita atmosfera, podkreślana przez pachnące kadzidła.
Z Groty Apkalipsy schodzimy do portu Skala, aby powłóczyć się po jego
białych uliczkach. Ulice, placyki i
liczne tawerny oraz kafejki wypełnia międzynarodowy tłumek. Przez chwilę
rozważamy możliwość spędzenia wieczoru w osławionej tawernie Aloni, w której co
środę i sobotę odbywają się „patmiańskie wieczory” z pokazami tańców
regionalnych, degustacją potraw i ogólną zabawą. Wielkość sali, zdolnej
pomieścić co najmniej 300 osób, poraża nas jednak i odstrasza. Zamiast tego
siadamy w kafejce z widokiem na port. A później naszym zaprzyjaźnionym już
autobusem wracamy do hotelu.
Kiedy nadchodzi dzień rozstania z wyspą, jest nam trochę smutno. Rano
zamawiamy taksówkę z Grikos do portu (10€), wsiadamy na pokład lokalnego statku
Patmos Star (www.patmos-star.gr) i
odpływamy w kierunku wyspy Lipsi (50 minut; 8,5€).
Odpływamy z Patmos |
Lipsi
Dlaczego Lipsi?
Na Lipsi zdecydowaliśmy się chyba dlatego, że marzyła nam się całkiem
dzika, malutka wyspa. Poza tym nic o niej nie wiedzieliśmy, a była po drodze i
w dodatku dobrze (i tanio) skomunikowana z Patmos i Leros.
Port Lipsi od strony interioru. Na horyzoncie wysepki Makri, Kalavres i Sarakianos; w tle wyspa Leros |
Północno-wschodnie wybrzeże Lipsi |
Kapliczka przy końcu drogi na północy Lipsi |
Oswajanie Lipsi
Lipsi ma zaledwie 16 km kw powierzchni, 35 km obwodu i 700 mieszkańców.
Po przybyciu do malutkiego portu postanowiliśmy znaleźć nocleg jak najbliżej
przystani, aby nie nosić daleko bagażu. Od razu strzał w dziesiątkę: kiria Ana
z Pension Galini wita nas jak starych przyjaciół.
Dostajemy nieduże, lecz świetnie wyposażone studio z tarasem ponad portem (30€). Od razu idziemy popływać w niewiarygodnie turkusowym morzu przy piaszczystej (niezbyt pięknej z bliska) plaży na tyłach portu i naszego lokum. Później udajemy się na rekonesans do centrum. Okazuje się, że jest pod dostatkiem tawern, kilka „super-marketów”, piekarnia. Nie ma natomiast autobusu (parę razy dziennie kursują busy na najlepsze plaże wyspy, na czele z Platis Gialos na północnym wybrzeżu). Są dwie wypożyczalnie jednośladów (i bardzo drogie auta).
Port Lipsi widziany z naszego tarasu |
Na tarasie Pension Galini |
Dostajemy nieduże, lecz świetnie wyposażone studio z tarasem ponad portem (30€). Od razu idziemy popływać w niewiarygodnie turkusowym morzu przy piaszczystej (niezbyt pięknej z bliska) plaży na tyłach portu i naszego lokum. Później udajemy się na rekonesans do centrum. Okazuje się, że jest pod dostatkiem tawern, kilka „super-marketów”, piekarnia. Nie ma natomiast autobusu (parę razy dziennie kursują busy na najlepsze plaże wyspy, na czele z Platis Gialos na północnym wybrzeżu). Są dwie wypożyczalnie jednośladów (i bardzo drogie auta).
Kiedy słońce przestaje prażyć, idziemy na rekonesans poza miasteczko.
Wędrujemy wśród zagród z osiołkami, poletek, aż na dziki, smagany przez wiatry,
porośnięty fryganą południowy cypel.
Lipsi: spotkanie dwóch światów |
W zatoczce na wprost - nasza pierwsza turkusowa plaża na Lipsi (na tyłach portu) |
Samotna rezydencja na wschodnim wybrzeżu |
Rybak naprawiający kuter w porcie Lipsi |
O zmroku wracamy do portu – zaczyna się „wolta”, czyli pora wieczornego
spaceru. Główna ulica portu jest na tę okoliczność zamknięta dla ruchu kołowego
i zmienia się w tłumny deptak. Dzieciaki grają tu w piłkę pomiędzy wystrojonymi
spacerowiczami. Stoliki tawern zapełniają się powoli międzynarodowym tłumkiem.
My też znajdujemy stolik, w tawernie rybnej Teologos - takiej z widokiem na morze, niebieskimi
stolikami, morskimi artefaktami na ścianach i cudowną grecką muzyką z lat
60-tych w tle. Zamawiamy świeże ryby z grila, szaszłyk rybny, buraczki w oliwie
i favę, czyli puree z groszku. Jedzenie jest świeżutkie i wyśmienite (i
kosztuje nas 30 € wraz z napiwkiem).
Delektując się kolacją nie przypuszczamy nawet, jaką niespodziankę
szykuje nam Geniusz Podróży.
Wśród rzednącej gromadki spacerowiczów dostrzegamy parę młodych ludzi,
którzy nie pasują do żadnej kategorii narodowościowej. Są tak jakoś swojsko
ubrani, spacerują tak swojsko przytuleni i w ogóle jest w nich coś bardzo
swojskiego. Mimo, że wytężamy słuch, nie jesteśmy w stanie usłyszeć, w jakim
języku rozmawiają. Kiedy spotykamy ich na ulicy po raz trzeci, postanawiam
zagadnąć. „Dobry wieczór” – mówię. Są totalnie zaskoczeni. Po krótkiej wymianie
informacji podróżnych okazuje się, że mamy sobie wiele do opowiedzenia.
Umawiamy się w barze u Janisa, gdzie podobno jest tanio i sympatycznie. Nasi
nowi znajomi, o medialnych imionach Jacek i Agatka, przyprowadzają jeszcze
jedną osobę polskojęzyczną. Jest to Panajotis, właściciel statku Margarita,
który pływa na rejsy wycieczkowe na okoliczne wysepki. Panajotis ma żonę Polkę,
z którą prowadzą w Żorach wielki figlopark zwany Wesołkowem. Jacek i Agatka,
nasi ziomkowie pochodzący z Pszczyny i Nikiszowca, mieszkają też na wyspach,
tyle że brytyjskich. Agatka, jak to określa, „handluje metalem”, czyli pracuje
w firmie zajmującej się globalnym handlem rudami i surowcami, Jacek buduje ich
wspólny dom. Siedzimy w tawernie do zamknięcia o 1 w nocy i po prostu nie
możemy się nagadać. Nazajutrz zapraszamy ich wszystkich na obiad na taras
naszego pensjonatu. Kiria Ana „pożycza” nam swojego, wielkiego i ocienionego
winoroślą tarasu oraz stosownej liczby talerzy. W wielkim garze gotuję „briam”,
czyli potrawkę z kabaczków, bakłażanów, ziemniaków, pomidorów, na oliwie z
oliwek, przyprawioną natką pietruszki. Bakłażany i kabaczki trochę się
rozpadają (w oryginale briam przyrządza się w piekarniku, nie na ogniu), ale
mimo to zjadamy całą porcję. Dzielimy się doświadczeniami z podróży po wyspie.
Kiedy nasi nowi znajomi odpływają następnego dnia, żegnamy się powiewając chusteczkami,
dopóki ich statek nie zniknie nam z oczu.
Po południu kiria Ana zaprasza nas na kawę na swój taras. Opowiada,
skąd wzięła się na wyspie. W jej opowieści odżywa historia: rok 1974, wygnanie
Greków ze Stambułu jako dalszy ciąg konfliktu cypryjskiego. (Na mocy porozumień
po I wojnie światowej społeczność grecka nie została wysiedlona z
Konstantynopola=Stambułu w zamian za to, że Turcy pozostali w Tracji.) Kiria
Ana wraz z całą liczną rodziną opuszcza rodzinny Fener (dzielnica Stambułu
zamieszkiwana przez Greków i Patriarchę Konstantynopola). Jako jedyna z
ośmiorga rodzeństwa osiedla się na Lipsi – reszta emigruje do Australii. Teraz
przyjeżdżają czasem na wakacje...
Z
tarasu widzimy wielki tankowiec wpływający do zatoki. Kiria Ana mówi, że
właśnie przywieziono zapas słodkiej wody. Okazuje się, że na Lipsi nie ma
źródeł wody, która dostarczana jest tankowcami z wyspy Rodos (i składowana w
specjalnym zbiorniku nieopodal miasteczka).Andrzej na naszym wypożyczonym michanaki |
Wokół Lipsi
Po całym dniu lenistwa na plaży o 16.00 wypożyczamy skuter (10€) i
udajemy się na objazd wyspy. Okazuje się, że praktycznie cała „cywilizacja”
skupia się wokół głęboko wciętej w ląd zatoki w centralnej części południowego
wybrzeża. Poza zwartą, białą zabudową stolicy wyspy na Lipsi jest kilka domostw
porozrzucanych przy północnych wybrzeżach oraz na bardziej urodzajnym wschodnim
krańcu. Droga wije się wzdłuż prawie bezludnego, dzikiego północnego wybrzeża. Dokładnie
na północ od stolicy wyspy jest parę dzikich piaszczystych plaż i kilka
domostw. Przy jednej z plaż kołyszą się kolorowe kutry; na skałach nieopodal
osadziła się skrystalizowana sól morska, którą zbieram do woreczka. Wystarczy
nam do końca podróży.
Na skalistych zboczach z widokiem na morze z archipelagiem wysepek o
adekwatnej nazwie Aspronisia („Białe Wyspy”) wybudowano stylowe kamienne wille deweloperskie.
To dla tych, którzy nie lubią żyć w greckim „kołchozie”, czyli w wioskach o
zabudowie tak zwartej, że sąsiedzi znają najintymniejsze szczegóły z życia
sąsiadów.
Przy zachodnim krańcu północnego wybrzeża w ocienionej tamaryszkiem
zatoczce kryje się najpiękniejsza i najpopularniejsza plaża na Lipsi: Platis
Gialos. Przy plaży stoi kościółek, jest też tawerna. Z portu Lipsi można dostać
się tam gminnym busem. Dalej droga wije się stromo do malutkiej przystani
rybackiej w zatoczce na północno-zachodnim przylądku. Przy drodze stoi
kościółek Agios Theonas. W tym miejscu trzeba zawrócić. W drodze powrotnej objeżdżamy
stolicę wyspy od zachodu. Okazuje się, że południowe wybrzeża w dzikiej
zachodniej części są w większości niedostępne od strony lądu a nieliczne trakty
przecinające interior prowadzą do samotnych kościółków: Stavros, Kimissis
Theotokou, Aios Georgios czy Christos.
Następnego dnia opuszczamy Lipsi. Stwierdzamy, że jest to idealne miejsce na parę dni błogiego lenistwa i totalnego bezstresu. W pamięci pozostaną nam kolacje w klimatycznej tawernie Teologos, wieczory w uroczym mieszkanku u kirii Any, jej opowieści rodzinne oraz turkusowe plaże.
Południowo-wschodnie wybrzeże z zatoczkami, w których kryją się malutkie plaże (i cumują jachty) |
Fantastyczny plan eskapady, chyba go skopiuję :)
OdpowiedzUsuń